środa, 20 lutego 2013

Parch

Tradycją, świecką czy jaką tam jest fakt, że ostatnio narzekam na stan zdrowia. Epatować nie chcę, bo brzydzę się sama sobą w tej szarej rzeczywistości. Faktem jest, że rzężę ponownie od jakichś dwóch tygodni (tożsamo do sytuacji z listopada), a ponadto dopadła mnie opryszczka na dziobie.

I otóż, rzężenie od zeszłej środy próbuję zaleczyć wziewnym sterydem i nic mi to nie daje, poza kapciem w paszczy. Rzężę. Poza tym czuję się niemal jak młody bóg (na amfie albo czym innym destrukcyjnym) - wymusiłam ostatnio u GP badania krwi takie podstawowe i hormonów i w ogóle i wyszło, że można mnie w podręcznikach publikować jako okaz formy. Szkoda tylko, że kaszel nie daje mi spać nocami i przemieszczać się szybkim krokiem...

Z tego oto miejsca chciałabym uroczyście podziękować moim Rodzicom za dobre geny, którym nie zaszkodził nawet mój tryb życia i nadal ciągną pod górkę, chociaż to syzyfowa praca. Niemniej jednak życzę im z całego serca (Rodzicom i genom) tężyzny fizycznej i siły woli, której mi brakuje od lat.

Natomiast wczoraj poczułam znienacka pierwsze ukłucie opryszczki i zalałam się krwią, bo to nie lada co, jak się rozlezie wszędzie, a w każdym razie po ryju. W rozpaczy poleciałam do pudła, gdzie trzymam preparaty apteczne, które tu nagromadziłam w ciągu ponad pięciu lat. Między innym śmieciem znalazłam wyciśniętą i zdeformowaną, ponadto przeterminowaną, tubkę z nędzną resztką maści Hascovir, nabytą jeszcze w Bielsku. Termin ważności miała do 20 grudnia 2009 roku. Opryszczka srodze mnie przeraziła, więc wydusiłam z tubki odrobinę tego, co przetrwało kolejne przeprowadzki, i rozprowadziłam sobie po pysku. I oznajmiam, że ta przeterminowana paciaja zadziałała jak balsam i dzisiaj opryszczki nie mam. W sumie tytuł posta nieadekwatny, bo parch zszedł, i zostało tylko gardłowe rzężenie. Ale niech już będzie...

A ostatnie parę dni przyniosły wyż pogodowy i nastrojowy, więc usiłuję. Co z tego wyjdzie, to wyjdzie, ale proszę o wsparcie moralne. Dzisiaj (a właśnie nie, bo wczoraj) sobie sklepik otworzyłam na www.etsy.com. Ze dwa lata temu próbowałam na innych portalach, ale wtedy czytanie angielskich treści to była orka na ugorze, a teraz po prostu czytam. To może się uda wdrożyć, bo ja naprawdę mogłabym robić deku z przyjemnością, jakby tylko była szansa, że mnie nie zasypie moje rękodzieło jak jakiegoś patologicznego zbieracza, który przynosi na chatę wszystko, co wywalili sąsiedzi z bloku. Uch... Oto mój sklepik, jutro postaram się coś dodać i mam nadzieję, że będzie prosperować: DaisyDecoupage.

A kto nie widzi na fejsbuku, temu pokażę tutaj, że w UK wiosna. Tylko parszywie zimno, ale słońce świeci, a to przyjemna odmiana po jedenastu miesiącach jesieni w zeszłym roku.

Wiosna w Aylesbury:



 Będzie lepiej w tym roku,  prawda? Będzie!

--
Uch, najgorsze, że jest prawie 2 w nocy, a na 8.15 mam dentystę. I włosy do umycia przed wyjściem.

sobota, 9 lutego 2013

Babcia Marysia

Siedliśmy sobie przed chwilą z Kubą i gadaliśmy ot tak. I wspomnieli się nam nasi Dziadkowie... Kuba poopowiadał o swoich, ja o swoich, i jakoś tak mi się zrobiło tęsknie... A Babcia Marysia miała urodziny 3 lutego i obiecałam Matuli, że zadzwonię, i zapomniałam. Głupio mi i przykro, i Babci pewnie też przykro.

A co mi się wspomniało o Babci i o Dziadku ze Szklar?

Najbardziej pamętam tęczki na ścianie. Dziadkowie mieli popielniczkę czy też inne naczynie z pryzmatycznego szkła. My, dzieciaki, stawialiśmy to rano na słonecznym parapecie w kuchni - i całe pomieszczenie wypełniało się maleńkimi tęczkami, nazywaliśmy to 'zajączki'... Kręciliśmy tym jak karuzelą, i cała kuchnia migotała kolorami. Dziadek był strasznie dumny z tego zjawiska.
(Tęczka na podłodze, zdjęcie zrobione w słoneczny (!) dzień  w lecie 2012 r. 
 - na podłodze kuchni refleks z łazienkowego lustra.)
 
Pamiętam chleb ze śmietaną, posypany cukrem. Wielkie, pyszne kromy. I pamiętam, jak Babcia kroiła mi pajdy i smarowała masłem, a ja leciałam na dwór i karmiłam tym kurczaki, które wydziobywały mi chleb z małych łapek. No to leciałam po kolejną pajdę i bujałam Babci, że takie pyszne i że jeszcze chcę, a Babcia się śmiała i dostawałam następną. I leciałam do kurczaków i  z powrotem, a Babcia się śmiała, a ja teraz dopiero wiem, że wszystko obserwowała z okna - mnie, kurczaki i ten chleb :)

I Dziadków na motorze pamiętam, przyjeżdżali i przywozili różne dobre rzeczy. Jabłka na przykład. Albo kompot z malin w małych słoiczkach, i pamiętam, jak wyżerałam te maliny.
(Dziadkowie u cioci Józi na Janówce, rok zapewne 1983.)

Pamiętam, jak chodziliśmy na grzyby na pokopalniane hałdy w Szklarach (rosły tam głównie kozaki, po ludzku koźlarze czerwone). I że chodziliśmy szosą do lasu na poziomki, a po drodze mijało się dom, w którym mieszkał nienormalny Józek czy jak mu tam, dorośli straszyli nim dzieci, ale jakoś nigdy nic złego nas nie spotkało. O, przypominam sobie koleżanki, Kamilę i Olę, one też były 'miastowe' nawet bardziej niż my, bo na wakacje do dziadków przyjeżdżały z Wrocławia. Dziadka ogród pamiętam, z malinowym chruśniakiem i szczepionymi jabłoniami i rabarbarem, który obierało się ze skórki, maczało w cukrze i pożerało. I kąpiele w wielkiej, blaszanej wannie, którą Babcia wynosiła do ogrodu i w której nurzała wszystkie wnuki. I szkołę pamiętam, a raczej ogród koło szkolnego budynku, z huśtawkami i drabinkami. I gdzieś tam rosły morwy, zbieraliśmy z Tatem owoce, ale pamiętam, że zawsze wydawały mi się mdłe i nieciekawe... A raz goniło mnie stado gęsi...

Ojej, coraz więcej rzeczy mi się przypomina. Jak Dziadek - wędkarz przywiózł pewnego razu sandacza, którego wrąbałam niemal w całości, a Babcia smażyła, patrzyła mi w zęby i cieszyła się, że mi smakuje... Dziadek karmił nas orzechami laskowymi... Babcia robiła lody domowe, żółte, słodkie i pyszne. W domu, w doniczkach rosły niebiesko-różowe hortensje, a w ogrodzie czerwone piwonie. Po wsi pielgrzymował święty obraz i kobiety zbierały się na modlitwy w coraz to innym domu, a Babcia zabierała mnie ze sobą i umierałam z nudów. Baby prześcigały się w adoracji i dekoracji, a gdy obraz miał trafić do Babci, zamierzała go udekorować piwoniami. Traf chciał, że akurat wtedy Babcia z Dziadkiem się posprzeczali i na przeprosiny Dziadek natargał Babci piwonii z ogrodu. Pamiętam, jak Babcia krzyczała za nim i rzucała tymi kwiatami, a Dziadek się śmiał, i Babcia też się śmiała :) Jejku, chciałabym to zobaczyć jeszcze raz...

I na ścianie nad tapczanem dwa obrazy z aniołami. Nie udało mi się ich znaleźć, niestety...
...najczęściej można spotkać cię nad przepaścią lukrowaną,
gdy przez dziurawą kładkę przeprowadzasz dwoje dzieci...

U dziadków były dwa anioły, osobny dla wnuczek, osobny dla wnuków. I nad wezgłowiem był obraz z Panem Jezusem z sercem w cierniowej koronie. I monidło było, gdzie ono teraz?

Normalnie siedzę teraz i ryczę.

I w trzech izbach mieściliśmy się wszyscy - Dziadkowie, ośmioro ich wnucząt (tyle nas było za życia Dziadka), a niekiedy i nasi Rodzice...

Gdy Dziadek umarł, wszystko się zmieniło. Babcia sprzedała mieszkanko i przeprowadziła się w inne strony, do córki, cioci Reginy. Przepadła popielniczka z tęczkami i wiele rzeczy przepadło. W 'gościnnym' pokoju u Dziadków był telewizor, nad którym 'pływały' rybki, był duży tapczan i szafka, w której wystawiona była dziadkowa kolekcja minerałów, szklane ryby, fajki, domki z zapałek i żeliwna Małpa, która piastowała w objęciach solniczkę i pieprzniczkę. No, nie wszystko przepadło, Małpę uratowała Siorka, a teraz mam ją ja - stoi na wyciągnięcie ręki, na półce. Symbol i wspomnienie.


środa, 6 lutego 2013

Wiosna, ejże ty!

Zaklinam wiosnę z całej siły, bo brakuje mi słońca i powietrza. Obserwuję sinosuidę nastrojów - gdy zdarza się (bardzo rzadko) słoneczny dzień, natychmiast rośnie mi morale i staję się kreatywna. Większość czasu jednak jestem marudna, zapyziała i nie chce mi się wychodzić z domu.

Wczoraj byłam na rozmowie w New Directions, takim czymś przy tutejszym urzędzie miasta. Okazało się, że pomimo moich zachwycających kwalifikacji (nauczyciel chemii z doświadczeniem) nie nadaję się na support dla niedouczonych Anglików, bo mój angielski nie jest fluent. No nie jest. Panie przeprowadzające rozmowę usiłowały mnie namówić na kurs językowy w tejże instytucji, z czego oczywiste przypuszczenie, że rekrutując jeleni próbują robić nabór na prowadzone przez New Directions kursy językowe (poprzednim razem próbowano mnie namówić na kurs nauczycielski). Nic to. Zawsze to doświadczenie w rozmowie kwalifikacyjnej po ingliszu :)

A ja zaklinam wiosnę, no! Niech się zrobi ciepło, sucho i zielono. I żeby kwitły fiołki!

niedziela, 3 lutego 2013

Osioły

Kuba ma deszczowy urlop, ale na wczoraj zapowiedziano słońce. Pojechaliśmy więc  w plener, do New Forest. Nie wiem dlaczego ja, gupia, nie zrobiłam zdjęć swoich gaci po tej wycieczce - ufajdanych błotem do kolan. Chociaż w sumie, żadna atrakcja... New Forest w miejscach dostępnych jest jak jedna wielka gąbka, każdy krok wywołuje mlaśnięcie i fontannę wody lub błota. W miejscach nieco mniej dostępnych człowiek ma wrażenie, jakby chodził po wielkiej kupie przykrytej papierem toaletowym - jest ślisko, nieprzyjemnie i nieco niebezpiecznie. A jak człowiek upadnie i wetknie w to łapę, to można się domyślić...

Miejsca, które nas pokonały, to dna dolinek i brzegi strumieni. Są zupełnie nieprzekraczalne ludzką stopą, o ile ktoś nie ma ochoty zanurzyć się w bagnie do pasa. Tam, gdzie niegdyś wystarczyło zrobić mały krok, by znaleźć się po drugiej stronie strugi, obecnie przelewają się bystre nurty szerokie na kilka metrów i odpowiednio głębokie. Cóż... W Reading na przykład tam, gdzie kiedyś szumiały łąki nad Tamizą, ostatnio pływają łabędzie i żerują mewy.

Ale pogoda ładna, chociaż urywało łeb wiatrem i zimno było, że hej.





Chodziliśmy ledwie trzy godziny, a wróciłam uchetana jak kobyła, i to bynajmniej nie niuforeściańska, bo tamtejsze kónie do roboty nic nie mają i przemieszczają się według własnego uznania. Błoto im chyba mało przeszkadza.

A w drodze powrotnej spotkaliśmy osioły i długo się śmiałam, zarówno z ich urody, jak i zachowania.





Szczególnie ten łaciaty wygląda jak alien, prawda? Ale są przemiłe i mają miękkie mordki :)