poniedziałek, 31 marca 2014

Szybciutko

Torba na zakupy w stokrotki, bo ta w słoneczniki się już zużyła:


sobota, 29 marca 2014

Uroczne Holmbury Saint Mary

Dzisiaj krótko, bo oczy mam zmęczone słońcem. Wybraliśmy się na sobotnią, wiosenną wycieczkę na wzgórza w okolicy Guildford. Dużo do chodzenia nie było, przewyższenia nie odebrały oddechu nawet mnie, zastałej po zimie... Ale zrobiliśmy parę niemęczących kilometrów, jak przystało na małżeństwo w średnim wieku w kraju, gdzie do dobrego tonu należy spędzać czas na długich spacerach...

Okolica taka sobie, ze wskazaniem na ładna. Mówię to o fragmencie pagórkowato-leśnym:





 Tak zwana selfie, czyli po naszemu samojebka. Focia z ręki znaczy:
Ale ten fragment nie był uroczny. Zauroczyła mnie wioseczka, do której zeszliśmy na pintę ale w pubie (ja hobbit, Kuba krasnolud) i gdzie co piętnaście minut wygrywał kurant z kościelnej wieży:



To był pierwszy kościół z miodowego kamienia, jaki tu widziałam. Zazwyczaj są z szarego czegoś, chyba piaskowca... Zwiedziliśmy go w środku, było trochę ładnych witraży i otwarta księga psalmów, do której podeszłam i która mi przypomniała wróżbę z jakichś starych książek - to o Biblię chodziło. Że otwierało się na losowej stronie, uderzało palcem w wers i czytało 'przepowiednię'? Ja przewróciłam stronice z zamkniętymi oczami, położyłam palec na wersie i przeczytałam: 'For the LORD has chosen Jacob to himself (...) for his peculiar treasure'. No, ja swojego uważam za skarb :) *Tu sobie wyszukałam ten fragment.

A potem poszliśmy na cmentarzyk za kościół i tam po prostu oniemiałam! Cmentarz jest położony na zboczu wzgórza, pełen starych nagrobków i wprost usiany żonkilami. Wiem, że cmentarze są miejscami zadumy i być może nietaktem jest czuć się na nich dobrze i pogodnie. Nie mogłam się jednak powstrzymać. Tam było urocznie...














Może byłoby fajnie mieszkać w angielskiej wioseczce jak ze starej książki... Ale z Holmbury Kuba miałby problem z dotarciem do pracy. A domeczki były na oko od połowy dużej bańki (w funtach) wzwyż. W takich wioskach żyją bogaci emeryci. BARDZO bogaci. Szczególnie, że do Londynu rzut beretem...

sobota, 22 marca 2014

Cuda na kiju

Kiedyś sobie kupiłam kolczyki. Na carboot sale. O, te:
Prawda, że ładne? Lubiłam, nosiłam, aż jeden przepadł. No, zgubił się. Szukałam długo, bo naprawdę je lubiłam, no ale w końcu musiałam się poddać. Było to ze trzy, cztery lata temu...

A dzisiaj zajrzałam do skrzynki z biżuterią, w której grzebię prawie codziennie. Do przegródki na samej górze, w której trzymam rzeczy najczęściej używane. I znowu były oba.

No, cuda na kiju...

Przypomniało mi to podobny przypadek, gdy w ostatni dzień któregoś rejsu mazurskiego zgubiłam pierścionek z bursztynem, co go od Kuby dostałam parę lat wcześniej, na drugim wspólnym mazurskim rejsie. No, wtedy to rozpacz była co niemiara, przeszukaliśmy całą łódkę i na końcu ze szlochem musiałam się poddać.

Pierścionek się znalazł parę dni później - przed wejściem do namiotu na naszej działce w Borach Tucholskich...

PS. Ja wiem, że Kuby się nie trzymają takie kawały, więc nie ma sensu rzucać na niego podejrzeń. To nie on podrzucił. O!

piątek, 21 marca 2014

Bezstresowe wychowanie


Się nie znam na dzieciach, kompletnie. Cudzych wychowywać raczej nie próbuję, a jak próbuję, to odbijam się od matczynej klaty, co stoi murem za potomstwem. Gdy gówniarz rozedrze japę, staram się trzymać z daleka. W samolocie nie zawsze się udaje, ale przecież wiem, że nie latam pierwszą klasą i zatykam uszy eMPeTrójkami, niektóre pozwalają się odgrodzić (np. Antichrisis). Dzieci to potencjalni ludzie i mają takie same prawa. Pozostaje kwestia społecznego szantażu. Bo NIE czepiam się udręczonej matki, która nie jest w stanie uspokoić dzieciaka w samolocie przed lądowaniem, (przypominam - nie lecimy pierwszą klasą), ale wyjechałam z ryjem na rodzicielkę, której synek wlazł mi do przebieralni ('Przecież to dziecko, co się czepiasz idiotko!' 'A kiedy pani zacznie go wychowywać? Jak pobije staruszkę na ulicy?' I tak zderzyłam się ze wspomnianą wyżej klatą...). Ostatnio jednak w autobusie obserwowałam sytuację, w której z przyjemnością wycięłabym pięć palców na dupie dzieciaka, a podejrzewam, że znękana matka też. Nie śmiała jednakże, bo była w publicznym środku transportu, czyli pod obstrzałem. Zatem gówniarz (chyba dziewczynka, niewątpliwie zdrowa fizycznie) wrzeszcząc i kwicząc wyrwała się z wózka (co najmniej trzy razy), skopała wszystkie babcie-staruszki, co siedziały na siedzeniach dla disabled people, pobiła własną matkę, która próbowała zapanować nad sytuacją, wytarła dokładnie całą podłogę (po części też wylizała) i generalnie wypełniła decybelami całą dwudziestominutową podróż z Town Centre do Caversham... Ja tam się czułam komfortowo, bo mogłam wysiąść w każdej chwili, ale czy naprawdę wspomniane pięć palców nie byłoby zbawieniem dla świata?

Dziwne pytanie w kontekście człowieka, który dostawał po dupie z lada powodu. Pasem, kablem. Bolało, czasem wstyd było na WF-ie, bo nogi sine...

Ten wpis nie jest apelem, żeby zezwolić na bicie dzieci.

niedziela, 16 marca 2014

Kawa i papierosy

Siedliśmy sobie rano przy kawie, takiej parzonej. Bo zazwyczaj pijemy rozpuszczalną (ja pół na pół z mlekiem UHT, Kuba trochę mleka i trochę cukru). Ale ostatnio przechodząc przez jakiś sklep zwęszyłam kawę o aromacie tiramisu i ją kupiłam, a przy okazji zaparzarkę ze zsuwanym sitkiem. Mieliśmy kiedyś ekspres, ale stał nieużywany całe lata i w końcu zdecydowaliśmy się go wywalić. I słusznie, bo jak skończę tę paczkę kawy, to znowu wrócę do rozpuszczalnej.

I delektując się kawą (naprawdę smaczna) wspomnieliśmy 'dawne czasy'. Kiedy kawa była rarytasem i służyła jako elegancki prezent imieninowy, a także łapówka w urzędzie czy ten tam 'dowód wdzięczności' dla pani nauczycielki, co gówniarza przepuściła do następnej klasy... Rodzice przy niedzielnej kawie też siadali przy stole naprzeciwko siebie, tak jak dzisiaj ja i Kuba. Jednak zupełnie inaczej 'celebrowało' się picie tego luksusowego napoju. O rany... Pamiętacie?

Młynek do kawy. Z domu przypominam sobie coś takiego:
(Zdjęcie wzięte stąd.)

Grzechot kawowych ziarenek, brzęczenie młynka, potrząsanie nim, żeby równo mieliło... Trzeba było mocno trzymać za górę, bo spadała, i mocno wciskać ten guzik, bo nie stykał. Zapach świeżej kawy (czasem jeszcze prażyło się ją przed mieleniem). A potem (to u nas w domu) grzanie szklanek nad strumieniem pary z czajnika, żeby się dobrze zaparzało i nie wystygło za szybko w zimnym szkle. Obowiązkowe dwie (czubate!) łyżeczki. Zalewanie wrzątkiem do samego brzegu szklanki. Szklanka na spodeczku. Potem, na ten kożuszek z mielonej kawy wsypywało się cukier, który tonął powoli, ciągnąc za sobą kawowe fusy. Zamieszać, poczekać aż opadnie, pić. Normalnie, z fusami na dnie. Teściu do tej pory nie uznaje innej kawy niż fusiata...

Ale to nie wszystko, bo po wypiciu kawy z pierwszego parzenia Rodzice patrzyli na siebie znacząco. Dolewka? I dolewało się pół szklanki wrzątku do tych fusów, i piło jeszcze taką lurę... 

A przy kawie, przy rozmowie, na stole leżała paczka papierosów (najlepiej klubowe krakowskie, nie radomskie) i popielniczka pełna kiepów. Dżizassss, jak to wspomnę... 
 (Stąd fota.)

Paliło się wtedy wszędzie. Pamiętam nauczycieli w trakcie prowdzenia lekcji - papieros w pysku, szklanka herbaty na biurku. Paniusie w biurze, kelnerka przy służbowym stoliku, w kawiarniach wszędzie popielniczki, w przedziałach pociągów popielniczki, w poczekalniach siwy dym. Było to zupełnie naturalne i wpisane w krajobraz. Nikt się nie przejmował, że w pomieszczeniu są dzieci, a poza wysłanie dziecka po fajki do kiosku było rzeczą oczywistą :)

U nas palenie w domu się skończyło, gdy miała się urodzić Dana. Matula odstawiła w ciąży fajki i już do nich nie wróciła. Tato rzucał mnóstwo razy, ale przestał wtedy palić w domu, a z tego, co przyuważyłam, to ostatnio mu przeszło samo z siebie. Na zdrowie! Z trzech dereniowych córek nie pali żadna, nie wiem, czy poza mną któraś jeszcze miała fajkę w dziobie. Jakby policzyć wszystkie 'dymki', które w życiu pociągnęłam, to raczej nie złożyłyby się na jeden cały papieros. Raz koledzy na studiach mnie namówili, jak staliśmy przed dziekanatem i bałam się, że wylecę ze studiów, bo nie zaliczyłam chemii fizycznej :) 'Zapal, Agniecha, uspokoisz się', powiedzieli i faktycznie - byłam w takim szoku i z takim kapciem w pysku, że z wrażenia zapomniałam o problemach z fizyczną, a poza tym strasznie się ze mnie nabijali. Wtedy akurat nie wyleciałam ze studiów, ale potem tak, na jakiś czas... ;) W ogóle zmienił się styl życia, wtedy palili prawie wszyscy, teraz z moich bliskich znajomych pali tylko jedna osoba - nie dziwię się, że kochane Państwo zmuszone było wyśrubować akcyzę. Rząd się z czegoś musi wyżywić ;)

sobota, 15 marca 2014

Mars atakuje

Czy ktoś jeszcze pamięta taki napis przed zamknięciem kompa z Windows 95 na pokładzie?
Na naszym własnym kompie ten obrazek został przez Kubę podmieniony i napis głosił:
 Można teraz bezpiecznie
ugryźć się w dupę.

Pokolenia gości schodziły ze śmiechu do parteru i popuszczały w gacie, gdy znienacka waliło im po oczach taką propozycją. A ja sobie przypomniałam słuchając Kazika, bo ten napis pojawił się na końcu teledysku:

piątek, 14 marca 2014

Kurwa twoja mać!

Rozmawiałam z Siorką. O domu, który budują. O domu, który chcemy kupić. O problemach bieżących i problemach przewidywanych. O jej dzieciach i związanych z dziećmi nadziejach i obawach... Że Pola trzylatka filozofuje (bo wiesz, mamo, jestem bardzo stara)... Że Miłek dorasta i lada moment będzie miał zupełne inne potrzeby i oczekiwania... I tak mi się wspomniała moja upierdliwa nastoletniość, kiedy byłam w stanie wojny z rodzoną matką. Czułam się niekochana, gorsza i w ogóle świat był przeciwko mnie. No, przekichane! I w czasie którejś awantury wrzeszczałyśmy na siebie z Matulą nie przebierając w oskarżeniach. W końcu Matula, doprowadzona do ostateczności, wrzasnęła do mnie 'kurwa twoja mać', po czym złapała się obiema rękami za usta i tak stała i pamiętam jej oczy takie duże... Niewykluczone, że wtedy dorosłam :)
Zdjęcie: miałam wtedy chyba z jedenaście lub dwanaście lat - Asia o trzy lata mniej, a Matula była duuużo młodsza, niż ja teraz.
Ciekawe zaczeski, taknie? Każda grzywka taka sama... ;)

piątek, 7 marca 2014

Parszywi spamerzy

Zasypują mnie ostatnio swoimi parszywymi anonimowymi komciami, w których wstawiają linki do swoich blogów, i nie pomogło, że ustawiłam weryfikację słowną przy komentarzach. Doprowadzona do ostateczności wyłączam możliwość komentowania przez Anonimowego Comara i Anonimową KN, wszystkie pozostałe komentatorki mają własne blogi i są od dawna zassane przez Google+, Wordpress czy inne Bloggery. Komentujcie, o ile będzie co, bo ostatnio z tym nienajlepiej...

Z nowych rzeczy nic nowego. Wiosna idzie, kopię ogród i robię zdjęcia. Ganiałam dzisiaj po ogrodzie za oszalałym motylem cytrynkiem, ale nie dał sobie strzelić foci. Nie był to jednak pierwszy motyl w tym roku. W połowie lutego widziałam w lesie mniej radosnego wiosennego wróżbitę (pisałam kiedyś, że dla mnie kolor pierwszego wiosennego motyla zwiastuje nastrój na nadchodzące lato) i ten był brązowy, niemniej jednak miał białe, pomarańczowe i czerwone brzegi, więc nie mogła to być zła wróżba ;) Zanosi się, że w tym roku będziemy zaganiani w wakacje, bo pewnie koło czerwca - lipca będziemy sprzedawać mieszkanie i rozglądać się za czymś, co kupimy w UK, konkretnie w Basingstoke. Zatem kolor brązowy może sygnalizować udrękę urzędowo - poszukiwawczo - sprzedawczo - nabywczą, ale z przebłyskami optymizmu :D

Byłam u efki, piszę, bo wiem, że czeka na jakiś wpisowy fajerwerk związany z tym pobytem. Fajerwerków nie będzie: jestem zbyt przybita do podłoża, bo wychlałam za dużo piwska i zeżarłam za dużo potraw złożonych głównie z węglowodanów utopionych w tłuszczu. Nie mieszczę się w spodnie i mam żal, co prawda nie do efki, a do siebie. Pożytku ze mnie było mało, tyle, że efka nadrobiła zaległości w piciu brytyjskich ales i już nie bardzo lubi lagery i cydry. Mam nadzieję, że nie czyta tego brytyjska opieka społeczna, która może nie byłaby bardzo zbudowana tym faktem...

A ten rok jest dziwny. Początek marca i już mi kwitnie poziomka:
I trochę innych roślin. Nawet szafirki już wylazły!





I jeszcze to, co skopałam. Zmniejszyłam powierzchnię pod warzywa, bo i tak używam pietruszki, kopru, rzodkiewek i fasoli. W zeszłym roku jeno to obrodziło znośnie. I pomidory... To udeptane to będzie trawnik.

No to do zaś. Może kiedyś wyłączę ograniczenie na komentarze, jak uznam, że te parszywce sobie odpuściły...