wtorek, 27 września 2011

'...drogą pylistą, drogą polną, jak kolorowa panny krajka...'

'Krajkę' śpiewaliśmy na harcerskim obozie. Moja własna nie jest bardzo kolorowa, bom ja i nie panna. Moja jest w moich kolorach:
Dostałam ją od blogowej Siostry, Agi B., znanej niektórym bliżej jako Różyczka Cotton. Obecnie Aga zamieszkała w średniowiecznym, warownym gródku, warzy trunki i strawę według średniowiecznych receptur, a także zajmuje się tkaniem - efektem tego jest moja krajka :-) Dzięki, Aguś!

Dostałam jeszcze wydruki do deku, o:

Krajką zamierzam ozdobić jakiś fragment odzieży - rękawy marynarki lub bluzki, może kieszenie, może wycięcie... Nie mam jeszcze odpowiedniego ciucha, ale polecę na polowanie, niech no tylko zwalczę grypę żołądkową. Tymczasem ona zwalcza mnie.

czwartek, 22 września 2011

Wybory 2011

Zajrzałam se do Segritty, co do niej linka mam po prawej. Segritta, bez zbędnej agitacji, napisała o tym, na kogo będzie głosować i pokazała program Ruchu Poparcia Palikota (doszły mnie słuchy, że Tato będzie startował do Senatu z ramienia tego ruchu, prawda li to?).

No to sobie przeczytałam ten program i nie będę go streszczać, jak ktoś chce, niech się sam zapozna. Jest zwięzły, prosty, błyskotliwy i większości punktów pokrywa się z moimi, jakże liberalnymi, poglądami. A że zarejestrowaliśmy się z Kubą i będziemy głosować w Reading, to i najprawdopodobniej zagłosuję właśnie na tenże Ruch.

Ale naprawdę nie w tym dzieło...

Skoro już zapoznałam się z jednym programem, to wypadałoby mieć pojęcie o deklaracjach innych partii. Wklepałam w google co trzeba i kliknęłam w program PiS. Zdrzaźniły mnie natentychmiast wstępne slogany ('nowoczesna, solidarna, bezpieczna Polska' oraz 'POLACY MAJĄ PRAWO DO ŻYCIA W NOWOCZESNYM, SOLIDARNYM I BEZPIECZNYM PAŃSTWIE, Z KTÓREGO BĘDĄ DUMNI.'). A prawdziwy wkurw mnie ogarnął po przeczytaniu pierwszego zdania ze wstępu, mianowicie: 'Polska stoi przed szansą wielkiego skoku cywilizacyjnego.'

No i się posypały kurwy, chuje i inne ciepłe zwroty. No, co za gnoje, żrą ze żłoba od 1989 roku i nagle wytrzeszczyli kaprawe oczka i dojrzeli szansę? A paszli won na dowolne drzewo, najlepiej na drugiej półkuli. Wynocha od koryta, przestańcie wreszcie pierdolić głodne kawałki, nachapaliście się dość. Przez was, skurwysyny, ja jestem tutaj, a wy tam.
No, dość już. Już mi przechodzi. Dalej tego szajsu nie czytam, a jak zajrzę do programu PO, nie zamierzam się tak unosić. Ale to jutro, przy piwie.

I w sumie nie wiem, co mnie tak wpieprzyło, niby czego mogłam się spodziewać?

poniedziałek, 12 września 2011

Grzybobranie

O dżizas, jak mi łeb nawala... Ten huragan, co narobił zamieszania nad USA, przyleciał teraz do nas. Co prawda znacznie mniej zjadliwy, nie łamie drzew w okolicy i nie składa domów (może dlatego, że budownictwo w Wielkiej Brytanii, mimo że badziewne, to jednak murowane a nie gipsowo-kartonowe), ale moja meteopatia wyczuła go bezbłędnie i obudziła mnie o 2 w nocy. Niewyspana i rozdrażniona grzebię po necie za ogłoszeniami o pracę, w  przerwach wycinam kwiatki do nowego projektu decoupage i zastanawiam się, czy lepiej wypić czwartą kawę, czy zeżreć trzeci ibuprofen.

Tymczasem jednak nic nie spożyłam, za to wrzuciłam w net zdjęcia. Pojechaliśmy wczoraj do New Forest, bo się stęskniłam, a poza tym chciałam nazbierać grzybów. W lesie się okazało, że wysyp był jakiś tydzień, dwa temu, spotykaliśmy mnóstwo kapciowatych, olbrzymich prawdziwków i kozaków, natomiast ze świeżyzny głównie maślaki i trochę kurek. No, kozaków do suszenia też nabraliśmy jak głupi w czapkę. Oto łup z paru ostatnich wypadów na grzyby (część w pudełeczku deku, część w szufladzie, więc nie widać):



Tak wygląda Acres Down w New Forest u schyłku lata. Ta przepiękna łąka to, jak się okazało, torfowisko, w które wleźliśmy z chlupotem. Góra była dość zwarta, więc jak Kuba podskakiwał, teren falował w promieniu kilku metrów. Fajne, ale tylko do momentu, gdy nalało się nam do butów.
Grzyby w UK rosną jakoś dziwnie, może dlatego, że nie mają się czego obawiać. W głębi lasu nie było nic interesującego, wszystko, co zebraliśmy, rosło przy ścieżce. W dodatku, nie wiadomo dlaczego (las po obu stronach ścieżki taki sam) wszystkie maślaki rosły tylko z jednej strony. Olbrzymów wysokich na 20, 30 cm spotkaliśmy tu mnóstwo, zarówno w tym roku, jak w poprzednim. W Polsce nie miałyby szans doczekać tej wielkości, tutaj prawie nikt ich nie zbiera. Gdybyśmy wybrali się do New Forest tydzień temu, przywleklibyśmy jak nic kilka kilo grzybów w kilkunastu egzemplarzach. Wczorajszy łup był znacznie mniej efektowny, ale fajnie było się włóczyć po błocie. Kuba zszedł ze śmiechu, jak sobie raz kicnęłam na kępkę trawy i wpadłam po łydki w bagienko. Wyglądałam po tym jak Jożin z Bażin, ale to nic, bo potem spadł deszcz i zaczęłam dodatkowo przypominać Wodnika Szuwarka :-) Tak szliśmy niespiesznie, podziwiając okolicę - widzieliśmy PRAWDZIWEGO jelenia z jeleniową, jak kicały przez ogrodzenie z lasu do większego lasu - aż się okazało, że mamy mnóstwo ślicznych, małych maślaczków. I wtedy sobie przypomniałam, że nie mam słoików, w których je mogę zamarynować. Hah... Dużą część popołudnia spędziliśmy jeżdżąc po wszelakich marketach i usiłując nabyć słoiki. Rzecz niewykonalna właściwie, poza tym, że np. sześć słoiczków o pojemności ok. 100 ml kosztowało 5 funtów, a pojedyncze słoje z zaciskowym przykryciem pomiędzy 2.50 a 4.50 funciaka! Kuba powiedział, że prędzej wywali grzyby, niż wyda majątek na szkło, co mnie skłoniło do inwencji i w kolejnym markecie znalazłam przeceniony sos (fuj) miętowy w małych, poręcznych słoiczkach po 25 pensów. Kupiliśmy takich dwanaście za 3 funty, część sobie można obejrzeć na zdjęciach powyżej.

I jeszcze parę fot ze spaceru sprzed tygodnia. Też byliśmy na grzybach, wtedy zasadniczym łupem były prawdziwki, a na zdjęciach widać różnorodność grzybową w lesie niedaleko Reading:





To był prawdziwy olbrzym, 30 cm wysokości jak nic. Spotkaliśmy go, gdy już był przeżarty na wylot i trzymał się na nodze jedynie resztką ambicji:


A to jeszcze dzisiejsze zdjęcie mojego tak zwanego warsztatu:
W szkle jest woda, ale pojęcia nie mam, po co przywlokłam aż dwa naczynia... Aguś, jeśli to czytasz, powiedz: dać do tego złote spękania?

poniedziałek, 5 września 2011

Kura



Miałam już kaczki na podwórku w Southampton. Teraz przyłazi kura od sąsiadów i pasie się na moim świeżo wzeszłym trawniku. Wiem, że nieładnie rzucać podejrzenia, ale sądzę, że to ona wydziobała mi ogórki, a do tej pory posądzałam sroki. No i jest bezczelna. Jak ją wyganiałam za bramę, to skrzeczała na mnie i próbowała dziobać. Wyjść nie chciała, a pewnie...




 A nie mówiłam? Kura...

I jeszcze sprzedałam na portalu MISI pudełeczko w słoneczniki, za 20 funtów. Zważywszy, że wczoraj z mojej głupoty dostaliśmy 35 funtowy mandat za parkowanie, jesteśmy tylko 15 do tyłu... ;-)

czwartek, 1 września 2011

Z archiwum bloga fifki - CIĘŻKI DZIEŃ WODZA

To nie mój tekst, aczkolwiek historia została spisana według mojej rozpaczliwej skargi na GG. Spisała to fifka, jakieś 5, 6 lat temu, wtedy mieszkaliśmy jeszcze w Bielsku, nie w Reading, a fifka w Bielsku, nie w Exeter.Wklejam to dla Jacka, bo dopadł fifkowego bloga i porykuje z krótkich notek. To niech się pośmieje z długiej. Historia prawdziwa, imiona bohaterów zmieniono dla niepoznaki.

Na zdjęciu rzeczona kuchnia przed remontem. Tak, pędziłam bimber - destylowałam, ze znakomitym ponoć rezultatem, wina własnej roboty - i wcale się tego nie wstydzę :-)
(Aparaturę skonstruował Tato.)

Wódz miał niedawno Ciężki Dzień. Tradycyjnie już, nie obyło się bez Ofiar Ciężkiego Dnia Wodza.
Otóż Wodzowa Żona zrządziła, iż nie podobają jej się kuchenne tapety, które Wodzostwo odziedziczyli po poprzednim właścicielu mieszkania, i że czas najwyższy zastąpić je gładzią gipsową.
Wodza pomysł ten z miejsca zachwycił, ponieważ Wódz kocha remonty, marzy o nich dniami i nocami, a każdy znaleziony przez Żonę najdrobniejszy nawet szczegół mieszkania wart poprawienia, jest dla Wodza wyśnionym błogosławieństwem. Istnieje nawet obawa, że niedługo Żonie skończą się pomysły, a Wódz popadnie w depresję i prawdopodobnie uschnie.
A tak na poważnie, to Wódz zasępił się okrutnie wizją remontu, zwłaszcza, że remont kuchni z natury rzeczy musi być błyskawiczny. Ale poczucie obowiązku zagnało go do poświęcenia się i zakasania rękawów.
Tak więc feralnego dnia rano Wódz pojechał do Marketu Budowlanego po parę niezbędnych rzeczy, a w międzyczasie Żona wyprowadziła z kuchni co mogła do innych pomieszczeń. Potem na wszelki wypadek wyniosła z pokoju połączonego z kuchnią otworem drzwiowym z założenia nie wyposażonym w skrzydło to, co uznała za najtrudniejsze do późniejszego odkurzenia, czyli kwiatki. Umieściła je na balkonie, przy czym dwie ogromne paproty postawiła na mającej nie wiadomo dlaczego pół metra grubości balustradzie.
Wtedy wrócił Wódz i zaczął się Remont Kuchni.
Tapety poddały się po bagatela półtorej godzinie i zaraz potem Wódz dokonał oficjalnego spóźnionego Otwarcia Remontu, to znaczy zaklął uroczyście po raz pierwszy, ponieważ odkrył właśnie, że nie może pociągnąć kabli tak, jak planował, bo „coś tam”.
Zaplanował więc nowy przebieg kabli, który mniej był zadowalający, ponieważ komputer i kuchenka będą musiały współpracować z tym samym bezpiecznikiem, a kuchenka nie jest stworzona do pracy w zespole i miewa humory.
Jednak wyjścia innego nie było, więc Wódz wykuł rowki pod kable.
Następnie zamiatając gruz trącił niechcący, zaizolowany rzekomo kabel, i wywalił bezpiecznik. A dokładnie - spalił. I to taki zewnętrzny, na klatce schodowej. Także kto nie miał prądu, to nie miał. Żona Wodza twierdzi, że tylko Wodzostwo, i to jest wersja oficjalna w przypadku jakichkolwiek pytań.
Wódz postanowił, że najpierw szybciutko zagipsuje kable w ścianie, a potem, kiedy będzie schło, wybierze się do Marketu po bezpieczniki.
I rozrobił gips. Ale kable były grube i niesforne, więc „szybciutko” przerodziło się w zajadłą walkę Wodza z siłami przyrody nieożywionej. Zwłaszcza kabel w suficie za nic nie dawał się umieścić w suficie. Ale po ciężkich bojach wspomaganych fachowym żargonem, jakiego żaden prawdziwy budowlaniec by się nie powstydził, kable w końcu zostały zagipsowane.
Zadowolony Wódz skończywszy ten etap pracy i schodząc ze stołka zahaczył niechcący o jeden z kabli... Po czym rozrobił nową porcję gipsu i od nowa stoczył bój.
Następnie, ostrożnie się wycofując, pojechał do Marketu po bezpieczniki.
W tym czasie Żona ugotowała na gazie obiad. Żonie akuratnie nic się nie przydarzyło.
Kiedy Wódz wrócił, zrobił światło i po obiedzie Wodzostwo przystąpili do kładzenia gładzi gipsowej.
Ten etap przeszedł w zasadzie bez zakłóceń, jeśli nie liczyć wylania przez Wodza miski wody na podłogę i zniszczenia kratki wentylacyjnej.
Kiedy skończono z gładzią, zastosowano taktykę zmian polegającą na tym, że Wódz jako bardziej zakurzony idzie pod prysznic, a Żona otwiera sobie zasłużone piwko, a potem zmiana.
Ledwie żona otworzyła piwko usłyszała z łazienki krzyk Wodza:
- Daj coś, daj coś!
I pobiegła do łazienki, gdzie bez zbędnych tłumaczeń przekonała się, że „coś” oznaczało szmatę, a najlepiej ze dwadzieścia szmat, bo łazienka była pełna wody.
Okazało się, że zatkał się odpływ z brodzika. A dokładnie kratka ściekowa umiejscowiona pod pralką. No widać Wódz był naprawdę zakurzony.
Dramatyzmu sytuacji dodawał fakt, że łazienka Wodzostwa umeblowana jest pralką wciśniętą do kąta w taki sposób, że aby ją przesunąć należy zdemontować albo kabinę prysznicową, albo umywalkę z nogą. Empirycznie stwierdzono kilkakrotnie, że zakładając niestłuczenie ceramiki, opcja druga wypada korzystniej w czasie i materiałach wykończeniowych, tak więc Wodzostwo przystąpili do demontażu umywalki.
Przy zachowaniu najwyższej ostrożności umywalka wraz z nogą w stanie nienaruszonym znalazła się w sypialni. Pralka została wyprowadzona na środek łazienki.
Wtedy okazało się, że kratka ściekowa jest Nie Do Rozłożenia. Bo tak. Taki model.
Zrezygnowany Wódz znalazł odpadkowy kawałek kabla, i tym razem błogosławiąc jego stopień zesztywnienia, na który klął wmurowując go w ścianę, zaczął dłubać w odpływie i polewać od czasu do czasu wodą.
W tym czasie zrozpaczona, bo nie wyprysznicowana Żona, wznosiła liczne toasty za powodzenie misji Wodza.
Ponieważ Żona profesjonalistką jest i wiedziała co robi, już po chwili Wodzowi udało się przepchać odpływ.
Żona była uratowana! Mogła wziąć prysznic.
Potem z ponownym zachowaniem szczególnych środków ostrożności przesunięto pralkę na miejsce i zamontowano umywalkę.
Wtedy Wodzostwo stwierdzili, że zasłużyli na piwo i film. Zasiedli więc, otwarli po piwku i Wódz włożył płytę do napędu.
Film nie ruszył.
Po kolejnej dramatycznej chwili niepewności stwierdzono, że to płytka się zepsuła, nie napęd, więc poszukano innego filmu. Na wszelki wypadek inny film włożyła do napędu Żona.
Kiedy inny film właśnie się rozpoczynał, zerwał się wiatr i Wodzostwo usłyszeli trzask na balkonie. Żona poszła rozeznać sytuację, i wróciwszy zakomunikowała, że paprotka spadła z balustrady na balkon.
Po paru minutach Żona wróciła na balkon, ponieważ w dalszym ciągu coś nie dawało jej spokoju. Okazało się, że i druga paprotka rzuciła się z balustrady. Ta jednak wykonała lot z siódmego piętra. Niestety w ciemnościach nie dało się sprawdzić, czy obok szczątków paprotki pod balkonem nie znajduje się krwawa kałuża.
Zdenerwowany Wódz, którego stanowczo za dużo tego dnia spotkało, wyszedł do nocnego sklepu, ażeby uzupełnić zapasy browaru, który okazał się być absolutnie koniecznym ukojeniem po Ciężkim Dniu.
W tym czasie Żona przeanalizowała sytuację na balkonie, i z ogromną ulgą stwierdziła niekwestionowane bohaterstwo drugiej paprotki, ponieważ gdyby spadła jak pierwsza do środka, rozbiłaby baniak z fermentującym po cichutku winem Żonki. A to byłaby strata niepowetowana. Nieporównywalna z niczym, nigdzie, kiedykolwiek. Ever.
Żona z ogromną ulgą stwierdziwszy fakt ten spojrzała na zegarek i natychmiast zamarła zaniepokojona, ponieważ Wódz powinien wrócić z nocnego po paru minutach, a tymczasem nie było go już około 20 minut.
Z uwagi na Wodzowy talent do przyciągania przygód, statystycznie rzecz biorąc, Wodza niechybnie zatrzymała w nocnym kolejna przygoda. A to nie napawało optymizmem, ponieważ stan nerwów Wodza przed wyjściem z domu wskazywał na to, że bez względu na rodzaj przygody, w tej chwili Wódz niechybnie sieje publiczne zgorszenie dając upust swemu talentowi słowotwórczemu. Wódz bowiem jest mistrzem w budowaniu niesamowicie skomplikowanych konstrukcji słownych, na bazie kilku powszechnie uważanych za wulgarne wyrażeń.
Na szczęście po chwili Wódz pojawił się cały i zdrowy. Jak się okazało, z powodu zamknięcia nocnego (nazwa nocny zobowiązuje), poszedł po piwo na stację.
Wodzowie otworzyli kolejne piwa, ostrożnie włączyli film i ostrożnie zasiedli, starając się nie dotykać niczego, nie mówić nic i oddychać spokojnie, w duchu mając nadzieję, że jest to koniec przygód Ciężkiego Dnia i nic więcej nie zdąży im się przydarzyć przed zaśnięciem.