czwartek, 1 listopada 2012

Pierwszy listopada w ogrodzie

Mój ogród w tym roku nie miał szczęścia. Najpierw trawiła go powódź, później susza, teraz znowu jest nasiąknięty wodą. We wrześniu próbowałam wtykać w ziemię cebule tulipanów, krokusów i narcyzów - ziemia była za twarda, żeby ją nakłuwać wystarczająco głęboko. Gdy to robiłam przedwczoraj, zapadałam się w glebę... Nie miałam wiele pożytku z warzywnika, bo ogórki wyrosły późno i mało, pomidory zaczęły dojrzewać we wrześniu, po czym szybko wymarzły, a papryka nie obrodziła wcale. No, ale za to zużyłam całą pietruszkę - na pesto i na koktail. Pietruszka, póki co, odrasta, a na pocieszenie mam mały zapas w doniczce:

A ogród jest zasypany liśćmi, których nie grabimy, bo trawa sobie i tak z nimi poradzi na wiosnę:
 To są fiołki alpejskie, wytrwale kwitną wiosną i jesienią:
 A to koper:
Kwitną także nasturcje (ha! spod kurzego dzioba umknęły wiosną trzy nasiona i to są właśnie trzy sadzonki:
Tak wygląda resztka mojej 'łąki' spod płotu:
A róża już chyba nie rozkwitnie:
Za to mam kwiaty na werandzie :)


A ja ciągle jestem chora. Jak mnie złapało podczas pobytu w Polsce (ok. 25 września), tak trzyma do tej pory. Rzężę, kaszlę, smarczę i, co gorsza, nie śpię po nocach, bo mnie budzi bezustanny kaszel. Sama z sobą już nie mogę wytrzymać i strasznie jestem zmęczona - zarówno tym rzężeniem, bezsennością, jak i swoim mazgajstwem i użalaniem nad sobą.

Póki co, Duśka zdiagnozowała u mnie 'whooping cough', czyli krztusiec, czyli koklusz... Jedna lekarka dała mi coś na astmę i kazała wrócić, jak nie przejdzie. Druga, bo nie przeszło, dała mi erytromycynę i kazała wrócić, jak nie przejdzie. Niechby już przeszło, bo wychodzę z siebie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz