niedziela, 28 sierpnia 2011

A wiatr, choć jeszcze letni, to jednak już trochę jesienny...

...i odchodziło lato jak sen, jak ptaki kluczem lecące, i wrzos się ścielił już na polanie...

U nas lato odchodzi definitywnie, a pokusiłabym się nawet o opinię, że wcale nie przyszło. Jedynym naprawdę ciepłym miesiącem był kwiecień, kolejny był 'wyjątkowo zimny maj', czerwiec częściowo spędziłam w Polsce, gdzie się przegrzałam, a po powrocie tu udało mi się złapać wilka z zimna... Potem chłodny lipiec i listopadowy sierpień, czyli temperatura nas w tym roku nie pieści. Niezmiernie mnie zatem dziwi, że przed przeprowadzką na południe Wielkiej Brytanii zasypały nas informacje o brytyjskiej Riwierze, gdzie zimy lekkie i pogodne lata... Obie zimy były śnieżne, a o pozostałych porach roku szkoda gadać.

Bloga wystartowałam na wiosnę piosenką grupy 'Pod Strzechą'. Nie jestem na finiszu, ale czas na kolejną ich utwór, tym razem o jesieni... Na zimę też mam piosenkę, a lata w tym roku nie było.


A co u nas? W sumie nic nowego. Wczoraj wybraliśmy się pozwiedzać okolicę, a konkretnie pojechaliśmy do lasu, bo mnie ciągnie, chociaż nie jestem wilkiem. Niestety, do New Forest daleko, a okoliczne lasy nie dorastają mu do pięt urodą. Zarośnięte pokrzywami, niskopienne i głównie liściaste. Ale spacerując, nazbieraliśmy od niechcenia trochę ślicznych kozaków, na dwa słoiczki marynaty i na dwa sznurki suszonych. Tak mnie to nakręciło do robienia przetworów, że dzisiaj zmusiłam Kubę do kolejnej wycieczki w nadziei na grzyby. Niestety, tym razem trafiliśmy na las taki sobie, z iglastych roślin były cisy, z grzybów -  jakieś podejrzane gatunki oraz pieczarki, ale że Anglicy tłumnie wyprowadzają tam psy, więc się nie ośmieliłam.







Wyżej pokazane rośliny nijak nie nadają się na przetwory, a ja miałam wyjątkowe parcie, więc wysłałam Kubę, kupił mi małych pieczarek, minikukurydzki i paprykę. I przetworzyłam, część z tego na zdjęciu:
Pierwszy raz kiszę paprykę, ciekawa jestem efektów :-)

Aaa, i omal dzisiaj nie zeszłam na zawał! Zaniosłam na werandę słoiki z papryką, zrobiłam powyższe zdjęcie, Kuba spał na sofie w salonie. Wróciłam do pracowni i nagle usłyszałam huk, rwetes, rumor i inne objawy armaggeddonu. Poleciałam galopem, Kuba leżał na sofie na baczność, z otwartymi oczami, przerażony. Wpadłam na werandę z wizją, że wybuchły mi słoiki, bo przypadkiem  pokroiłam z papryką laskę dynamitu. Ale nie. W kącie pomiędzy stołem a suszarką na pranie siedział skulony gołąb... Nie ruszał się, ja przez chwilę też nie, potem stwierdziłam, że trzeba go złapać i wypuścić, zanim narobi szkód. Wtedy wyprysnął jak rakieta, odbił się dwa razy od szyby, zrzucił na podłogę deseczkę deku z numerem naszej chałupki, co ją zrobiłam, po czym po prostu wyleciał przez drzwi... Pff, dobrze że nie wylądował między słoikami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz