Wykombinowałam sobie wczoraj, że skoro mam nową kuchenkę, to można w niej wreszcie upiec chleb. Na zakwasie. Kiedyś piekłam (za czasów poprzedniego, pogodnego bloga) i całkiem się udawał. Więc dlaczego by nie spróbować znowu, prawda?
No to najpierw trza nastawić zakwas. Z doświadczenia wiem, że to trochę trwa i że mąka powinna być żytnia (chociaż niekoniecznie) i odpowiedniej klasy. Więc zapewne taka do chleba... Dawniej kupowałam w którymś z supermarketów, więc uznałam, że pójdę do jakiegoś i nabędę.
Na wstępie, oczywiście, stanęłam przed ścianą różnych gatunków mieszanek do chleba i takich zwykłych, i takich self-raising (co to takiego - anegdotka na końcu). Przegrzebałam się przez różne mieszanki, co to chleb się sam piecze. Nie, nie takiej szukałam. Potrzebowałam mąki na zakwas. Wreszcie znalazłam coś, co - jak sądziłam - jest właśnie tym, po co przyszłam. Mixed grains for machine and hand baking. No to nabyłam. Wróciłam do domu, gdzie natychmiast sporządziłam w słoiku (po kiszonej papryce, żeby szybciej zastartowało) mieszaninę mąki i wody. Zostawiłam to w kąciku, a gdy wróciłam rano, nie wierząc własnym oczom zobaczyłam gotowy ZAKWAS. O rany, pomyślałam sobie. Przeskoczyłam wszystkie procedury i prawa fermentacji, i metafizyki pewnie też. Czyli zmieniły się moje plany, że chleb będzie najwcześniej we wtorek, a może w środę czy czwartek - skoro jest ZAKWAS, należy piec chleb, żeby się nie zmarnowało...
I dopiero potem mnie olśniło, żeby przeczytać dokładnie to, co napisali na opakowaniu mąki. Bo skład, owszem, był podany. Mąka z takich ziaren i takich, i jeszcze innych... A osobno, w przepisie na chleb (którego nie czytałam, bo po co mi przepis, skoro mam taką fajną stronę o chlebie) było napisane: potrzebujesz tylko mąki i wody. Pff... Ten mix zawierał drożdże instant... Wredne oszukańce.
No to, proszę państwa, upiekłam chleb na drożdżach. Ale uczciwie powiem, że nawet smaczny:
Co do mąki self-raising, oto anegdotka:
Gdy przybyłam do UK, nie znałam angielskiego, nie umiałam się połapać w niczym, a zwłaszcza produktach spożywczych, bo było napisane nie po naszemu. No, ale trzeba było coś jeść, więc metodą prób i błędów kupowałam różne obce produkty i zjadaliśmy je albo nie... Nie miałam większego problemu z mięsem czy warzywami, ale takie rzeczy jak masło (musiałam się nauczyć odróżniać, które jest solone, a które nie), sosydże (Anglicy uważają, że to kiełbasa) czy właśnie mąka, sprawiały mi niejakie trudności.
No to nabyłam kiedyś mąkę. Innym razem ugotowałam rosół i połapałam się, że nie mam do niego makaronu. Najłatwiejsze wydało mi się zrobić lane kluski, bo jajka miałam. No i tę mąkę... Przyrządziłam zatem ciasto na kluchy i zwyczajnie zaczęłam je wlewać do gotującego się rosołu. I za moment miałam gar pełen czegoś, co wyglądało jak porowaty budyń pachnący zresztą bardzo smacznie.
W ten sposób dowiedziałam się, co znaczy self-raising flour. Mąka z dodatkiem proszku do pieczenia...
Teraz, jak widać, niby umiem czytać, a dalej wpadam w spożywcze pułapki.
A w ogrodzie jest tak:
Na obiad mam fasolkę szparagową z własnego ogrodu. A po obiedzie - pielenie ogórków.
Update:
Fasolka była prze-pysz-na! A pielenia nie będzie, bo co chwilę pada.
Ja kiedyś piekłam z Anką kruche ciasteczka. Zrobiłyśmy ciasto, powycinałyśmy kształty foremkami, poukładałysmy na blaszce, wsdziłyśmy do pieca. Za chwilę patrzę, a tam na blaszce wszystko tak urosło, że połączyło się w jeden wielki kruchy placek.
OdpowiedzUsuńNa swoje usprawiedliwienie mam, ze to nie ja self raising kupiłam zamiast plain. Mężus był na zkupach z kartką, i miał napisane "mąka".
A ja sie dziwiłam, że mi takie grube naleśniki wychodzą... :)