W dniu wyjazdu (6 lipca) miało padać w Kornwalii a w Exmoor nie, a po kilku dniach odwrotnie. Udaliśmy się więc najpierw do Exmoor, gdzie na początku właściwie nie padało i było całkiem sympatycznie. Oto Dunster:
A to Foreland Point:
I malczak gdzieś w Minehead (z kierownicą z angielskiej strony!):
Zabiwakowaliśmy w przepięknej dolinie przy sympatycznej pogodzie.
No, ale rano obudził nas deszcz. Niezbyt intensywny, na szczęście. A podczas śniadania mieliśmy towarzystwo, o proszę:
Niestety, najciekawszych momentów nie ma na zdjęciach - na przykład jak wróbel siedział na kabanosie na moim talerzu i dziobał moją kanapkę, podczas gdy ja wstrzymywałam dech, lub też gdy wyrywał mi z ręki kawałek chleba... Tych ptaków w sumie było kilka, rozpoznałam tylko wróbla, a gatunków co najmniej cztery :)
No a potem sprawdziliśmy przewidywania Met Office i odtąd sprawdzaliśmy kilka razy dziennie. Ani razu nie trafili i zawsze 'już za chwilę, najwyżej za parę godzin' miało się rozpogodzić. No, nie twierdzę, że nie było słonecznych momentów - były prawie codziennie. Niemniej jednak urlop upłynął nam pod znakiem deszczu. Bywa.
No to jeszcze parę zdjęć. Najpierw pojechaliśmy do Lynton i do Doliny skał. W Lynton siedliśmy na kawie i wtedy właśnie zaczęło lać. Lało do wieczora.
To widok z cmentarza w Lynton...
A to już Skalna Dolina (przed chwilą przestało lać, teraz tylko mży...):
Połoniny Niebieskie...
Metalowe pudełko przyczepione do ławki, w środku zeszycik i długopis. Wiersz Adasia Drąga Kuba wpisał na ostatniej wolnej stronie.
Ciekawskie i wszędobylskie kozy. Było ich tam mnóstwo.
Nocowaliśmy w Morthoe na kampingu. Gdy przyjechaliśmy - padało. Gdy rozbijaliśmy obóz - padało. Potem było ślicznie do rana, rano było cudownie i już nawet się cieszyliśmy że hej :)
Następnego dnia mieliśmy dość obszerne plany dotyczące zwiedzania, ale deszcz nam ostudził zapały. Zwiedziliśmy trochę wybrzeża, miasteczka po drodze nie podobały się nam ze względu na zoo w nich panujące... Ostatecznie zrezygnowaliśmy z włóczenia się bez celu i szybko zadekowaliśmy się na nocleg. Z tego wszystkiego wstaliśmy wcześnie i nawet słońce było! Nie bardzo nam się chciało (w sensie że ja marudziłam), ale w końcu wróciliśmy kawałek do Boscastle i Tintagel. Warto było. Boscastle to rybacka wioseczka położona w nad strumieniem i w zatoce głęboko wcinającej się w ląd. Pojęcia nie mam, jak rybacy wpływali tam, bo doprawdy, wejście do portu nie jest szerokie i nie wygląda zachęcająco:
W Tintagel znaleźliśmy starą pocztę - budynek z początku XVII w.
...a także ruiny wczesnośredniowiecznego zamku. Piszą, że było to ponoć miejsce urodzin Króla Artura. W takim razie musiał uważać, żeby nie spaść, bo to bardzo wysoko na skalistym cyplu. No, ale wierzę, że w tamtych czasach nie do zdobycia.
Chyba na razie wystarczy zdjęć, bo blogger wpada w histerię i się zaczyna wieszać. Może jutro skończę sprawozdanie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz