Zatem pojechaliśmy i to była przefajna wycieczka. Wiosenny las wygląda cudownie: świeżo, rześko i radośnie... No i było ciepło, tak ciepło, że pierwszy raz w tym roku wlazłam w krótkie gatki i opalałam przeraźliwie blade nogi. Bez obaw, na zdjęciach będzie tylko to, co ładne, czyli las i kwiaty:
Tak kwitną dzikie jabłonie w Acres Down:
One nie tylko kwitną, również przepięknie pachną!
Wycieczkę zakończyliśmy angielskim obiadem w pubie. Mimo, że tutejsze żarcie rzadko jest jadalne, niekiedy zdarza nam się zaszaleć i pójść na sunday roast, brytyjski tradycyjny, niedzielny obiad. W jego skład wchodzą pieczone mięsa (przesolona świnia, padła ze starości krowa i całkiem smaczny indyk - zawsze wybieram tylko to ostatnie) oraz warzywa (groszek, kalafior, marchew, czasem pasternak, kapusta, fasolka szparagowa lub cebula) rozgotowane, bez żadnych przypraw i podane osobno. Do tego pieczone ziemniaki. W fast-food pubach sprawę załatwia się w ten sposób, że kupuje się talon, idzie z nim do pana który kroi wybrane mięsiwo w plastry i kładzie na na talerz z dodatkiem yorkshire pudding (miseczka z pikantnego ciasta gofrowego i kulka mielonego mięsa przyprawiona miętą), a warzywa można sobie nabrać do woli. Do tego są różne sosy: brązowy (pojęcia nie mam z czego, ale wygląda jak błoto i chyba tak smakuje, a nazywa się brown sauce), chrzanowy, miętowy, musztardowy i - jak dla mnie - jedyny jadalny, żurawinowy (absolutnie przepyszny z indykiem). Proszę, teoretycznie wygląda to tak, w praktyce - niekoniecznie:
(Zdjęcie wzięte z tego bloga)
Ale nie narzekam, jadamy to od czasu do czasu bez obrzydzenia, a przynajmniej nie muszę gotować :-) Tę mieloną baraninę z miętą dałam Kubie, bo mnie odrzuca.A po powrocie do domu dostałam ataku śmiechu. Kaczki mieszkają nadal na naszym podwórku, sąsiedzi je karmią (Kuba ostatnio leciał z konewką nalać im wody do miseczki), a ktoś nawet wystawił miednicę. O proszę:
Prawda, że pocieszne? Tylko gadzina zwiała, zanim udało mi się podejść bliżej...
Las piękny i aż pachnący. Nad żarciem się nie zaśliniłam, bo miałam okazję próbować (hyhyhy). Akwen o znaczeniu kwaczysto-militarnym pozginał mnie ze śmiechu.
OdpowiedzUsuńDobrze, że jesteś i znów można Cię czytać.