Sobota była przepiękna, więc, nie zważając na moje rzężenie, pojechaliśmy w plener. Plener składał się głównie z wrzosowisk i łanów jesiennej, suchej trawy, poprzecinanych tu i ówdzie sosnowo - brzozowo - dębowymi lasami. Raz, po wpełznięciu na wzgórze, szłam ze zwieszonym łbem beznadziejnie wpatrując się w podłoże i kaszląc, i ni stąd ni z owąd wypatrzyłam w głębokich wrzosach DZIESIĄTKI PODGRZYBKÓW. Bez złudzeń, te podgrzybki wyrosły tam dwa tygodnie temu i mało który nadawał się do użycia, ale zebraliśmy, co się dało, i mamy niewielki zapas na wigilijne uszka i bigos, a może zostanie trochę do jakichś ekstrawaganckich celów.
Najgorsze jednak było przed nami... Trafiliśmy na kolejny zagajnik i wśród wysokich sosen znalazłam grzybowe cmentarzysko. Jeden obok drugiego walały się matuzalemy, o - na przykład ten:
Lub też ten:
Ten skapcaniały trzonek miał około 20 cm, więc proszę sobie wyobrazić, jakie ciepłe słowa leciały pod adresem zbiegów okoliczności i przychodzenia po czasie...
A miejsce, po którym pełzaliśmy, nazywa się Ash Ranges i pojedziemy tam nie raz. Jest tam pięknie, pusto i rozlegle, pomimo że wokół znajdują się spore miasta.
PS. Rzężenie trochę przechodzi, ale nie całkiem. Dzisiaj znowu idę do lekarza...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz