Czytam. Przy okazji słucham sobie Oldfielda:
Zatem słucham, mruczę pod nosem, miauczę i zawodzę, zupełnie rozmijając się ze ścieżką dźwiękową. Kuba nie narzeka, ale tylko dlatego, że ma słuchawki na uszach...
I w pewnym momencie zdałam sobie z tego sprawę.
I intryguje mnie teraz, dlaczego czuję przymus wydawania z siebie 'muzykalnych' dźwięków, mimo że zdaję sobie sprawę, że do niczego one niepodobne... Co tkwi w człowieku, jaki instynkt czy cecha gatunkowa? Co każe nam tworzyć albo odtwarzać melodie, niezależnie od miejsca w geografii? Dlaczego często odbywa się to bezwiednie?
Z jakiego powodu byle jaki badziewny kawałek melodii potrafi mi utkwić pod czachą i męczyć trzy dni pod rząd zarówno mnie, jak i Kubę, bo łażę po okolicy z 'pieśnią na ustach' i wysoce fałszywie usiłuję ją z siebie wydobyć?
Przedziwne. No to teraz się przyznam, co po mnie łaziło ostatnio. Przysięgam, wcale nie chciałam. Mieliśmy po prostu długi seans muzyki z podstawówki i sentymentalną podróż w przeszłość z utworami Modern Talking, Sandry, Bandy i Wandy, Izabelli Trojanowskiej, Natalki, Haliny Frąckowiak, Shakin' Steevensa i innych gwiazd. Seans zakończył się o 2.30 w nocy, rano śpiewałam to:
Intryguje mnie jeszcze jedno. Im lepiej znam dany utwór i im bardziej go lubię, tym bardziej się nad nim znęcam :-/
A zaczęliście grać na gitarach? Czy dalej posucha?
OdpowiedzUsuń